Zielone Świątki na Sarońskiej (Grecja 2015)

Tym razem rejs zaczął się w poniedziałek, ale że rejsów nie zaczyna się w poniedziałek, wypłynęliśmy oczywiście po wtorkowym śniadaniu .... Nietypowo jak na rejs czarterowy, niemniej zaczynając i kończąc w poniedziałek, dostajemy doskonałą szansę na spokojne cumowanie w portach, które są zwykle oblegane przez czarterowiczów, ale po kolei.

Dla mnie rejs ten, swój początek miał już w styczniu, kiedy to po raz pierwszy zostałem zapytany przez Agnieszkę z charter.pl, czy znalazłbym czas na rejs w Zielone Świątki, ekipę ma już zebraną, większość będzie pierwszy raz na morzu, żeby nie powiedzieć, że i na jachcie, ale wszyscy są zafascynowani pomysłem urlopu na żaglach, jacht będzie do wzięcia w marinie Kalamaki w Atenach, jeśli zaś chodzi o wybór trasy, to otwarci są na moje propozycje… .

Czas znalazłem, a ochotę mam z definicji, więc wykorzystując jeszcze dłuuugie zimowe wieczory, zabrałem się do przygotowywania trasy tygodniowego rejsu, który pomógłby zachęcić do żeglowania absolutnych nowicjuszy, innymi słowy w pierwszej kolejności należało zadbać o zminimalizowanie możliwości wystąpienia skłonności oddawania pokłonów Neptunowi. Jako że tego typu założenie jest prawie niewykonalne, ograniczyłem wybór trasy do ilości portów gotowych nas w razie potrzeby w możliwie krótkim czasie powitać w swoich główkach, jednym słowem zostajemy w Zatoce Sarońskiej.

Zatoka Sarońska wydaje się być traktowana nieco po macoszemu, przez załogi jachtów czarterowych, czego sam stałem się przykładem, patrząc na mój tok myślenia. Większość załóg biorących jacht z Aten, wybiera kierunek na Cyklady, zostawiając Sarońską na uboczu, w najlepszym wypadku odwiedzając zatoczkę Sounion lub wyspę Poros. Jednakże region ten doskonale nadaje się na sielankowy rejs tygodniowy, dając nie tylko możliwości obcowania z historią starożytnej Grecji, ale również oferując wiele urokliwych miejsc do kotwiczenia i kąpieli. Opracowując trasę i program, te warunki były decydujące.

Jacht Sun Odyssey był już troszkę leciwy, co nie mogło ujść niczyjej uwadze, ale zęza była suchutka, miał nowe żagle i silnik był jak nowy, poza tym nie brakowało mu absolutnie nic aby bezpiecznie udać się w rejs. Cztery kabiny dwuosobowe i dwie łazienki zapewniały komfort hotelowy, a nowa szprycbuda i bimini osłonę przed deszczem i nadmierną ilością słońca, dodatkowym „cukiereczkiem“ był jachtowy WLAN router zapewniający wszystkim chętnym dostęp do internetu. Bardzo miły właściciel z firmy czarterowej i jego pracownicy postarali się o absolutnie bezstresowe przekazanie, a po rejsie odebranie jachtu.

Ostatni tydzień maja tego roku, był jednym z politycznie gorących tygodni w Grecji, jednakże ta sytuacja w żaden wymierny sposób nie była dla nas odczuwalna. Po dokonaniu zaprowiantowania jachtu jeszcze w poniedziałek, wtorkowym porankiem oddaliśmy cumy w marinie Kalamaki i udaliśmy się w kierunku Aeginy i portu o tej samej nazwie. Wiatru było jak na lekarstwo, więc posiłkowaliśmy się naszym diesel-grotem. Na niebie trochę się kotłowało i wyglądało na to, że weźmiemy prysznic w kokpicie, jednak tuż przed odkręceniem „kurka z prysznicem“ zacumowaliśmy do kei miejskiej w Aeginie, okazało się jednak bardzo szybko, że to jeszcze nie koniec na dzisiaj.

Na wstępie należało się udoskonalić w stawianiu kotwicy, co zawdzięczaliśmy włoskim sąsiadom, którzy zaraz po zacumowaniu poprosili nas o przestawienie naszej kotwicy, gdyż w ich mniemaniu nasz łańcuch leży na ich łańcuchu, a oni wychodzą o 0600 rano. Nie chcąc wdawać się w zbyt długie dyskusje o niesłuszności ich spostrzeżenia, wykorzystując również spokój w porcie, postanowiłem się przekotwiczyć i jak to zwykle w takich okolicznościach przyrody bywa, winda kotwiczna odmówiła nam współpracy – na szczęście tylko w kierunku „kotwicę staw“ a nie wybierz. Zajęcia ze stawania na kotwicy przy pomocy handszpaka potrwały około pół godziny, ale chłopcy doskonale załapali temat i od tego momentu mieliśmy dobrze wykwalifikowaną wachtę kotwiczną.

Włosi, obserwujący z kei nasze działania, nie bardzo rozumieli o co chodzi i usiłowali – jak to włosi – udzielać nam wskazówek z brzegu, w jaki spośob i gdzie powinniśmy postawić naszą kotwicę, aby ich zdaniem było dobrze. Pomimo że zignorowaliśmy ich nawoływania, po dojściu do kei, gdy wyjaśniliśmy przyczynę naszej dłuższej zabawy z windą kotwiczną, zostaliśmy obdarzeni przez nich kartonem czerwonego wina w podziękowaniu za niepotrzebne przestawienie kotwicy. Jeszcze tego samego popłudnia, załoga udała się na wycieczkę do świątyni Afai z V wieku przed Chrystusem, po czym dokonała obowiązkowego zakupu orzeszków pistacjowych z których ta wyspa słynie – pychota! Wieczór zakończyliśmy kolacją grecką w poleconej nam tawernie „Agora“ – warto było.

Opuszczając porankiem gościnny port Aeginy udaliśmy się w kierunku Epidauros, aby kontynuować rejs szlakiem starożytnej Grecji. Epidauros słynie z amfiteatru o doskonałej akustyce mogącego pomieścić 14000 widzów. Teatr pochodzi z III wieku przed Chrystusem i doskonale się zachował do naszych czasów, gdyż do XIX wieku cała widowania pokryta była warstwą ziemi. W drodze do Epidauros stanęliśmy na kotwicy w małej zatoczce przy wyspie Agistri, aby skorzystać z uroków majowej kąpieli. Przy okazji wizyty na wyspie, została „odkryta“ mała grota z podwodnym syfonem łaczącym ją z zatoczką, po sprawdzeniu jego drożności zalecamy dużą ostrożność w jego eksploracji, szczególnie jeśli nie chcemy poczuć na własnej skórze kolców kolczatki. Przez całą drogę do Epidauros dziewczyny miały zajęcie, wyciągając kolce z ręki poszkodowanego – Mateusz dzielny byłeś, chylę czoła!

Porcik Epidauros urzeka swą małomiasteczkowatością, w swym lekko ospałym charakterze podkreśla, że znajdujemy się na urlopie. Keja jest wyposażona w przyłącza prądowe i słodką wodę, opłata za postój naszego jachtu wyniosła niecałe 4 EUR, a za taksówkę do teatru w Epidauros oddalonego od miasteczka o około 20 km płaciliśmy 40 EUR (cena tam i z powortem wraz z czasem postoju przy teatrze). Jeśli kiedyś traficie do tego portu, pamiętajcie, że teatr jest obowiązkowym punktem programu i bez wątpienia warty jest tej ceny. Wracając taksówkarze zawieźli nas do małego amfiteatru w pobliżu portu, skąd spacerkiem wróciliśmy na jacht. Jeśli zadrzy się wam tam być w podobnym czasie, polecam owoce drzewa morwowego rosnącego tuż obok – „niebo w gębie“. Od taksówkarzy dowiedzieliśmy się również o zatopionej części starożytnego miasta Epidauros w zatoce obok, gdzie można kotwiczyć i nurkować w prawdziwym archeologicznym skansenie.

Następnego dnia postanowiliśmy to sprawdzić w praktyce, niestety zbliżająca się burza nie pozwoliła nam na snorklowanie i przegoniła nas z tego kotwicowiska. Udaliśmy się więc prosto w kierunku wyspy Poros i portu o tej samej nazwie. Poros jest jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc zatoki Sarońskiej, szczególnie z końcem tygodnia pojawia się tam dużo jachtów, które odwiedzają ten port w drodze powrotnej do Aten. Pomimo tego nie mieliśmy problemu ze znalezieniem miejsca. Zapowiadane przejście frontu burzowego na dzień następny, pozwoliło nam nieco dłużej pozostać na wyspie. Znajdująca się tuż obok wypożyczalnia quadów, zadbała doskonale o program dnia, gdy czekaliśmy na poprawę pogody. Na brak knajpek w Poros narzekać nie można, niemniej idąc za poleceniem mego kolegi Piotra, wybraliśmy się wieczorem na drugi brzeg do Galatas, gdzie trafiliśmy do tradycyjnej rodzinnej tawerny w której zostaliśmy ugoszczeni po królewsku. Postój w Poros kosztował nas około 11 EUR/dobę z prądem i wodą.

Front pogodowy szybko poszedł sobie dalej, umożliwiając nam kontynuację naszego rejsu z wypadem na Hydrę. Wyspa leżąca zdecydowanie poza wodami zatoki, słynie z niepowtarzalnej urody swej stolicy o tej samej nazwie i braku zmechanizowanego ruchu kołowego. Ruch ten ograniczony jest do tego stopnia, że nawet posiadanie roweru jest ściśle reglamentowane (jeśli wierzyć opowieściom autochtonów). Port Hydry znany jest z ciasnoty i swoistego rodzaju cumowania na „tratwę“, niestety nie dane nam było stanie w porcie, gdyż w główkach tegoż zorientowaliśmy się, że nasza winda kotwiczna całkowicie odmówiła współpracy. Mimo, że po pierwszej awarii udało nam się ją jeszcze tego samego wieczoru naprawić, tym razem winda nie chciała zadziałać w żadnym kierunku, a perspektywa wychodzenia z Hydry przy ręcznym wyciąganiu kotwicy w przepełnionym porcie nie budziła wielkiego zachwytu w moich oczach. Jednym słowem podjąłęm decyzję „o wycofaniu się na z góry upatrzone pozycje“. W wypadku Hydry jest to zatoczka Mandraki, gdzie jest dość miejsca na spokojne kotwiczenie i w razie potrzeby, zabawę z ręcznym schodzeniem z kotwicy.

Z zatoczki Mandraki spcerkiem jest około 20 minut do miasteczka Hydra, więc jedynym minusem tej wymuszonej decyzji, był brak widoku portu z pokładu jachtu. Załoga udała się na wycieczkę do „miasta“, a ja zająłem się problemem windy kotwicznej, stosunkowo szybko znalazłem przyczynę jej strajku, po wybudowaniu gniazda do którego przyłacza się kabel od pilota windy, oczom mym ukazały się całkowicie skorodowane / ześniedziałe styki, a właściwie ich pozostałości. Zwykle wożę ze sobą moją osobistą skrzynkę bosmańską, więc i tym razem mogłem liczyć na jej zawartość. Nie zdziwię się jeśli usłyszę, że moje rozwiązanie na tym jachcie działa zapewne do dzisiaj - właściciel przy oddawaniu jachtu zdawał się być nim zachwycony ;)

Wieczorem część mojej kochanej załogi wróciła na jacht taksówką wodną, abym mógł również popłynąc do portu, by resztę wieczoru spędzić z pozostałą w mieście częścią załogi, korzystając z nieprzyzwoicie dobrej kolacji u Agnieszki.

Hydra w moim odczuciu, pomimo wprowadzenia szczególnych przepisów mających zachować jej wyjątkowowść, a może dlatego właśnie, przestała być autentyczna. Wręcz przeciwnie przy swoim iwątpliwym uroku, zatraciła greckość i stała się kolejną turystyczną atrakcją, pomimo tego warto tam zawinąć.

Niedzielnym porankiem pożegnaliśmy gościnne wody zatoki Mandraki, by pożeglować w kierunku Aten. W drodze delfiny urządziły nam mały festiwal swych umiejętności, wywołując w komplecie całą załogę ze sprzętem fotograficznym w rękach, na pokład. Jeszcze tylko postój na kąpiel w zatoczce Agos na Aeginie i ostatecznie obraliśmy kurs na marinę Kalamaki. Wieczorem udało nam się jeszcze wziąć udział w zeilonoświątkowej Mszy św. w polskiej parafii w Atenach, by później zobaczyć miasto w towarzystwie uroczej Kasi Jakielaszek - przewodniczki po Atenach i Grecji. Przekazanie jachtu w poniedziałek, było czystą formalnością, krótki „small talk“, parę uwag z naszej strony na temat jachtu, kaucja do ręki i pora w drogę do domu.

Podsumowując ten tygodniowy rejsik po Zatoce Sarońskiej, myślę że założenia lekkiego i poznawczego rejsu, będącego zachętą dla osób nie mających dotychczas kontaktu z morzem zostały w 100% spełnione. Jestem przekonany, że każdy znalazł coś dla siebie i mógł skonstatować, że bez wątpienia był na urlopie, nawet jeśli ten trwał tylko tydzień.

Tupti