Listopad 2013 (Karaiby, załoga jachtu s/y "ONLY LOVE")
Galeria - rejsy za nami
Przepis na wspaniałe wakacje? Jeden dojrzały góral, siedmioro kujawiaków, dwa kadłuby złączone w jeden katamaran i duuużo ciepłej wody. Wszystko skąpać w słońcu i doprawić lokalnym klimatem. Uważać, żeby ani górala ani kujawiaka nie przypalić na słońcu i rozsądnie podlewać rumem i winem. Całość koniecznie ozdobić pikantnym dowcipem i dużą ilością śmiechu…
Według takiegoż właśnie przepisu przyrządziliśmy nasze dwutygodniowe wakacje na podwietrznych wyspach Karaibów w drugiej połowie listopada 2013 roku. Zimna była to pora w Polsce bardzo, ale dla nas ten problem skończył się po wejściu do terminala paryskiego lotniska Orly. Załoga zgodnie z wytycznymi bezpieczeństwa dla najważniejszych osób w państwie do Martyniki dotarła dwoma odrębnymi samolotami w odstępie kilku godzin, więc spotkanie odbyło się późnym wieczorem w marinie Le Marin. Francuski dwukadłubowy jacht ze stajni Lagoon o wdzięcznej nazwie ONLY LOVE czekał już na nas przygotowany do zaokrętowania załogi. Po szybkim losowaniu kabin cała nasza ósemka znalazła schronienie w laminatowych komnatach na następne dwa tygodnie. Bydgoska ekipa: Gosia, Jarek, Iwona, Krzysiek, Ania, Bogdan, Ania rodem z Ciechocinka i ja – wspomniany wyżej góral, na barkach którego złożono zadanie zapewnienia załodze bezpieczeństwa i radości w tym rejsie.
Listopadowy poranek na Karaibach różni się od swojego odpowiednika w Europie środkowo-wschodniej tym, że jest nieco cieplej…. Odbiór jachtu w takim upale jest koszmarem, więc obu stronom (pan marinero i pan skipper) zależy na szybkim i pokojowym rozstaniu się. Jak się okazało obaj mamy w tym wprawę, więc poszło szybko. Jacht gotowy do drogi, zakupy zrobione, każdy wypocił już z kilka litrów więc najwyższa pora na wyjście w morze. Wypłynęliśmy w dwa jachty razem z załogą Petera. Slalom między rafami w zatoce Le Marin i w końcu szum żagli i wiatru – kierunek południe na wyspę Santa Lucia. Po drodze spotkanie z sympatyczną rodzinką wielorybów, które zmierzały niespiesznie w kierunku północno-wschodnim i wieczorkiem pierwszy postój na kotwicowisku u wejścia do portu Rodney Bay. Generalnie w tej części świata wszystko jest Saint albo Santa, więc ten port z tej nomenklatury się wyłamał.. Rano wejście do pięknej i nadzwyczaj dużej mariny, której głównym wydarzeniem jest co roku zakończenie znanych regat turystycznych ARC. Biurokracja idzie na wyspach łeb w łeb z pięknem krajobrazu i ciężko ustalić czego tu jest więcej. Komputerów w biurach tutejszych funkcjonariuszy jest zdecydowanie mniej niż klimatyzatorów, więc mozolne wypełnianie druków i druczków zabiera sporo czasu w przeciwieństwie do inkasowania pieniędzy, które idzie o wiele sprawniej. Tak czy owak w każdym porcie ten sam folklor: odprawa graniczna, odprawa celna, czasem medyczna i w każdym porcie nasze banknoty zmieniały właściciela w ilości zależnej od lokalnych taryfikatorów (ustalanych chyba w drodze losowania). Ale to na szczęście zadanie absorbujące wyłącznie skipperów, więc załoga sprawnie zabierała się za plan lądowy. Krzysiek jak zwykle perfekcyjnie przygotowany do każdej wyspy. Zawsze więc kiedy dochodziliśmy do kolejnego portu załoga wiedziała już co trzeba koniecznie zobaczyć a co wbrew namowom lokalnych przewodników można odpuścić. W każdym porcie rano pojawiał się taxi-busik, który pod wieczór zwracał pełną nowych wrażeń załogę jachtowi. I tak mijał dzień za dniem: morze, wejście do portu, odprawa, wycieczka, odprawa, wyjście z portu i w morze. Często dodatkową atrakcją były oczywiście kąpiele na kotwicowiskach, snoreling na rafach czy tez inne rozrywki, na które w tak zgranej załodze zawsze znajdzie się pomysł. Na przykład niespodzianka urodzinowa dla Jarka, którego w środku nocy ze snu wyrwał alarm ewakuacyjny po to tylko, by tradycyjnym „suprise!!!!” przypomnieć mu o zmianie liczby w rubryce wiek.
Trasa ambitna, załoga chce zaliczyć także Barbados – a to związane jest z duża ilością pływania w nocy, żeby nie marnować dni na zwiedzanie wysp. Tak więc z Santa Lucia płyniemy pod wiatr (co katamaranem wymaga dużej cierpliwości) przez całą noc i połowę dnia do St. Charles – wypasionego portu na Barbadosie. Kolejny całodobowy przelot doprowadził nas do Grenady, gdzie na kotwicowisku spędziliśmy noc aby wejść świtem do pięknego portu St. Georges. O północy postanowiliśmy wyjść w dalszą morską drogę i rano dotarliśmy do Grenadyn. Pierwszy postój kąpielowo-obiadowy zrobiliśmy na niespokojnym ze względu na silny wiatr kotwicowisku przy miejscu znanym z niemal każdego folderu turystycznego o Karaibach. Maleńka wysepka Mopion z charakterystycznym jednym parasolem robi niesamowite wrażenie. Tuż obok niej z wody wyłania się wysepka usypana…. z wielkich i kolorowych muszli. Po obiadku z kotwicowiska przenieśliśmy się do portu Clifton na wyspie Union Island, do którego zacumowaliśmy w strugach ulewnego tropikalnego deszczu. Przy nabrzeżu kompleksu Lambi’s Bar spędziliśmy ze względu na bardzo silny wiatr kolejne 2 noce. Kompleks składał się z niezwykle egzotycznego baru, dziwnego sklepu i czegoś w rodzaju holetliku. Natomiast tuż za nim powitał nas wygląd typowego karaibskiego miasteczka z niezwykłym lokalnym klimatem. Dla mnie najfajniejsze miejsce w tym rejsie ale nie wszyscy podzielili to zdanie. Wieczorem niezwykły koncert perkusjonistów Steel Band, nazajutrz wycieczka motorówką na pobliską turystyczną wyspę Palm Island i kolacja z homarami. Z Union Island udaliśmy się w kierunku wyspy celebrytów – Mustique, po drodze stając na dłuży postój w zatoce przepięknej wyspy Mayreau. Do jedynego dozwolonego kotwicowiska Mustique dotarliśmy już po zmierzchu i przy pomocy zmotoryzowanego pontonu przenieśliśmy zabawę z jachtu na deski restauracji Basil’s Bar, gdzie zgodnie z planem zastaliśmy muzykę na żywo i inne atrakcje. Następnego dnia „na pace” lokalnej taksówki objechaliśmy wyspę dowiadując się od kierowcy-przewodnika, do kogo należą kolejne rezydencje. Mnie jedynie spodobało się niezwykłe lotnisko na tej wyspie, którego krótki pas startowy jest głęboko „zgięty” aby umożliwić samolotom skrócenie drogi startu i lądowania. Z wyspy burżujów popłynęliśmy do Port Elisabeth na wyspie Bequia by wydać ostatnie karaibskie dolary i raz jeszcze zaznać typowej karaibskiej atmosfery. Długi nocny przelot w stronę Martyniki urozmaicił nam nieznanego przeznaczenia ogromny statek o przedziwnym oznakowaniu i kształcie, który robił co mógł aby nas stresować i oczywiście zupełnie zignorował moje próby nawiązania łączności radiowej. Wraz ze zmierzchem zacumowaliśmy przy stacji benzynowej mariny Le Marin, gdzie rano uzupełniliśmy zużyte w rejsie paliwo, po czym stanęliśmy przy właściwej kei i po raz ostatni w tym rejsie zacumowaliśmy. Ponieważ samoloty powrotne startować miały dopiero wieczorem oddaliśmy się moto-zwiedzaniu Martyniki i rozpoczęliśmy rytuał pożegnania na lotnisku. O naszych minach po wyjściu z terminala Orly Sud pisać nie należy. Piękne były to wakacje: wspaniała żegluga, piękna pogoda, niesamowite odkrycia na każdej z wysp, koloryt i różnorodność każdego dnia, zimne piwko i rozmowy na pokładzie, kąpiele z jachtu i z plaży, no i lokalne kulinarne atrakcje. Aby ten obszar dobrze poznać trzeba wielu takich rejsów, ale żeby każdy z nich był tak udany potrzeba tak wspaniałej załogi, bo jak śpiewa charterowy bard - najważniejsze w odpowiedniej być załodze..
Krystian Szypka
Autor zdjęć: Krzysztof Chmura
Najbliższe rejsy
Belize
Termin: 07 - 21.12.2024 10000 zł/os Karaiby (Belize)
Czytaj więcej »Tajlandia
Termin: 18 - 28.01.2025 10800 zł/os Tajlandia
Czytaj więcej »Holandia, Anglia
Termin: 04 - 14.04.2025 4500 zł/os Kwietniowy rejs do Londynu - rejs pływowy
Czytaj więcej »