Rejs morski (Karaiby, grudzień 2014)
Galeria - rejsy za nami
Brytyjskie Wyspy Dziewicze – relacja subiektywna
Zasmakowawszy Karaibów w ubiegłym roku, postanowiliśmy zobaczyć również ich rzadziej odwiedzaną część, czyli Wyspy Dziewicze. Sama nazwa archipelagu prowokuje do jego eksploracji, więc z wielką radością skorzystaliśmy z możliwości zaproponowanej przez Kasię i Petera z Charter.pl
W pierwszej wersji myśleliśmy o pełnych dwóch tygodniach w tamtym regionie, jednakże po konsultacjach z Maríuszem (markrzy - forum.zegluj.net - wielkie DZIĘKI raz jeszcze!), zrewidowaliśmy nasze plany do sześciu dni na BVI w zamian za możliwośc odwiedzenia kilku wysp w archipelagu Wysp Nawietrznych
Jacht Lipari 41, okazał się bardzo komfortową jednostką mogącą pomieścić nawet 10 osób (4 kabiny dwuosobowe i 2 hundkoje w dziobowej części jachtu), stosunkwo młody wiek – rocznik 2011 i niekonwencjonalne wyposażenie, jak na jacht czarterowy (np. elektryczne kabestany, panele słoneczne i generator wiatrowy) stanowiły niekwestionowaną wartość dodaną. Jacht odebraliśmy w marinie Port Royal w Marigot na St. Maarten, całość odebranie i zdanie jachtu, przebiegła bardzo sprawnie i bezproblemowo. Wyjście z mariny przez lagunę Simpson Bay nie należy do najłatwiejszych ze względu na słabe oznakowanie szlaku, poza tym katamarany ze względu na swe rozmiary (szerokość) nie mogą wychodzić na otwarte morze przez najbliższy most przy Rue de Sandy Ground.
Dlatego należy przepłynąć całą lagunę, wraz z przeprawą między dwoma mostami (otwieranym w odstępie 15 minut) i wyjść na otwarte morze przy St. Maarten Yacht Club. Opłatę za mosty dokonuje się w biurze „Custom“ znajdującym sie przed mostem, po lewej stronie, patrząc od strony morza. Opłaty wnieśliśmy przy powrocie do mariny kończąc rejs. Zwykle do pierwszego mostu firma czarterowa wysyła swojego pilota na pokład, aby przeprowadził jacht, przez nieoznakowaną część szlaku, wracając, po wywołaniu mariny przez UKF-kę procedura ta działa w drugą stronę.
Oczywiście zaraz po opuszczeniu laguny, popłynęliśmy w kierunku najsłynniejszej plaży - Maho Beach, aby pooglądać z bliska lądujące samoloty. Na samą plażę od strony morza nie wolno wpływać, obszar ograniczony jest żółtymi bojami, a jego naruszenie owocuje wysoką grzywną lub zamiennie półrocznym przymusowym pobytem „all inslusive“, bez dostępu do jekiejkolwiek plaży… . Zdecydowanie lepiej udać się na Maho Beach taksówką (koszt z mariny w pobliżu mostu 1,50 USD), wrażenie lądującego tuż nad głową Jumbo Jet-a bez wątpienia warte jest tej wycieczki. W barze przy plaży jest wywieszona tablica z godzinami przylotów, a także darmowe WiFi. Po szybkim zaspokojeniu wrażeń lądującymi statkami powietrznymi obraliśmy kurs na spokojniejszą zatoczkę wyspa, aby nabrać kalorii przed nocnym przelotem na archipelag Wysp Dziewiczych.
Archipelag mogliśmy już zobaczyć następnego ranka, ale do mariny w Spanish Town na Virgin Gorda, która jest również „portem wejścia“ dotarliśmy wczesnym popołudniem. Odprawa w odróżnieniu od południowej części Karaibów, przebiegła bardzo sprawnie, definiując jednoznacznie datę opuszczenia archipelagu, mogliśmy jednocześnie załatwić formalności wejścia i wyjścia z wysp Dziewiczych (koszt pobytu za 6 dni - praktycznie jednak wizę dostaliśmy na 8 dni – to 192$ za 8 osób plus 10$ za jacht, marina w Spanish Town kosztowała nas za dwa dni 207$ wraz z wodą i śmieciami, auto na 8 osób 100$/dzień i 20 $ za paliwo). Część handlowa Spanish Town skupiona jest przy marinie, więc wszelkie zakupy (apteka, pamiątki, ciuchy) i zaprowiantowanie można zrobić na miejscu – ceny porównywalne z St. Maarten, większość towarów z USA –miasteczko samo w sobie, nieciekawe, ale atrakcje wokół jak najbardziej. Największą atrakcją jest oczywiście plaża Bath z niesamowitymi formacjami skalnymi, plaża jest parkiem narodowym więc za wstęp pobierana jest opłata 3 USD/osobę, według tablic informacyjnych do labiryntów skalnych można wchodzić do godziny 1630, nie udał nam się dociec, czym to ograniczenie czasowe jest spowodowane. Nam udało się dotrzeć na plażę już późnym popołudniem, więc zastaliśmy ją wyludnioną, dziewiczą prawie - gdyby nie ślady na piasku ;-) wrażenie zrobiła na wszystkich ogromne!
Na objazd wyspy przeznaczyliśmy cały dzień i okazało się to wystarczające, pierwszą atrakcją było zdobycie Gorda Peak (331 m) najwyższego szczytu Virgin Gorda, po którym co niektórzy chcieli pójść na całość i zdobyć „koronę Wysp Dziewiczych“ ;-) Następnym godnym polecenia punktem po zejściu lasem mahoniowym ze szczytu jest knajpka Hog Heaven z przepięknym widokiem na archipelag Wysp Dziewiczych, cokolwiek byście nie zamówili w tej knajpce, spożyte na tarasie w „tych okolicznościach przyrody” nie pozostawi w bezczynności waszych kubków smakowych. W drodze na plażę The Baths zatrzymaliśmy się jeszcze przy ruinach plantacji trzciny cukrowej i pozostałościach po kopalni miedzi.
Następnego dnia wyruszyliśmy w kierunku laguny położonej w północnej części wyspy, która z tarasu odwiedzonej knajpki wyglądała bardzo zachęcająco, więc sprzęt do snorklowania został wyjęty z bakist i po upewnieniu się, że kotwica trzyma, zrobiliśmy desant na pobliską rafę. W nocy byliśmy świadkami rzadkiego zjawiska atmosferycznego/optycznego Halo 46° wokół księżyca, aparaty poszły w ruch, a wyzwanie było niemałe - fotografia nocna z ręki, z bujającego się na fali jachtu stojącego na kotwicy, księżyc w pełni w samym środku i duuuża obrączka wokół... , oceńcie sami.
Anegada to najbardziej zewnętrzna z wysp archipelagu w kierunku północnym i jedyna wyspa koralowa, więc płaska jak naleśnik i posiadająca niekończące się bezludne plaże, pomimo właśnie rozpoczętego sezonu. Oczywiście postój jak zwykle na kotwicy w dobrze osłoniętej od passatów lagunie. Wyspę można zwiedzić skuterkiem w ciągu dwóch godzin (koszt 20 USD), w zachodniej części jest rezerwat różowych flamingów, ale widocznie trafiliśmy na porę kiedy ich jeszcze nie było, bo nie zauwżyliśmy żadnego, w zamian mogliśmy stale obserwować nurkujące pelikany szare i fregaty orle. Wieczorem wybraliśmy sie na homara z grilla i inne przysmaki, pewnym zaskoczeniem był doliczony do cen podanych w karcie, serwis w wysokości 20% rachunku, ale w końcu jesteśmy na urlopie... .
Anegadę opuściliśmy wczesnym świtem, aby dotrzeć na oddaloną o prawie 25 nm wysepkę Jost van Dyck. W moim mniemaniu to wyspa z najbardziej karaibskimi klimatami, jako żywo przypominająca Bequia-ę (St. Vicent i Grenadyny). Szkoda, że nie trafiliśmy tu wcześniej, na pewno pozostalibyśmy dłużej w tym czarującym miejscu, jednakże chcąc zobaczyć główną wyspę archipelagu Tortolę, musieliśmy podnieść kotwicę i ruszać w kierunku stolicy Road Town aby dotrzeć do mariny jeszcze za dnia. Po drodze minęliśmy w odległości zaledwie 0,5 nm wyspę St. John należącą do amerykańskich Wysp Dziewiczych, dziwne to uczucie, gdy na wyciągnięcie ręki mija sie ląd, nie mogąc tam wstąpić, choćby na colę – na pokładzie nie wszyscy posiadali aktualną wizę amerykańską.
Village Cay Marina w Road Town jest dużym, położonym w samym centrum miasta portem, posiadającym wszelkie media, pod warunkiem, że jacht wyposażony jest w odpowiednie wtyczki lub przejściówki na system amerykański (ten sam problem mieliśmy w marinie w Spanish Town) inaczej pozostaje mieć pozytywny bilans energetyczny. Dzięki niekonwencjonalnemu wyposażeniu, o którym już wspominałem, mogliśmy się cieszyć wystarczającą ilością enrgii na zasilenie: lodówki, oświetlenia i całkiem sporej ilości wszelkiej maści komputerów, tabletów, komórek, aparatów cyfrowych itd. Itp.
W mieście trafiliśmy na kiermasz adwentowy, co w tych warunkach klimatycznych stanowiło nie lada atrakcję, na scenie produkowali się przerózni wykonawcy z piosenkami Bożonarodzeniowymi jak również popularnymi przebojami reagge, miejscowe dzieciaki zachwycone były jazdą kolejką między straganami, a stoisko z prawdziwymi choinkami cieszyło się niemałym powodzeniem. Jeszcze tego wieczoru udało nam się wypożyczyć 8-osobowego Pajero (80 USD/dobę plus 20 USD za paliwo), aby następnego dnia udać się w podróż po wyspie.
Nie wyobrażam sobie innego auta na drogi Tortoli niż terenówka, wszechobecny szutr, kamienie i ostre, 20° spadki dróg pozostawiły po sobie niezapomniane wrażenie, spotęgowane stanem technicznym auta, który różnił się znacznie od standardów europejskich. Przykładem niech będzie brak możliwości otwarcia drzwi kierowcy od środka, nieustanna jazda z fotelem pasażera w przód i w tył w zależności od tego czy wjeżdżaliśmy pod górę, czy właśnie z niej zjeżdżaliśmy i największy hit: podróż w tylniej części pojazdu, gdzie siedziało się na zakładkę, tzn. moja noga, twoja nóżka, moja druga noga, nóżka sąsiadki... , trzeba było słyszeć te śmiechy i popiskywania! Zapewne w wyniku niecodziennych, lub dawno zapomnianych warunków podróży dopuściliśmy sie przestępstwa, za które nie mogę wzniecić w sobie wyrzutów sumienia... . Mniej więcej w połowie wyspy na jednym ze wzniesień ze wspaniałym po raz n-ty zapierającym dech widokiem, natknęliśmy się na przydrożną knajpkę z bardzo miłym nieco starszym już jej właścicielem, zagadnięci przez niego w trakcie konsumpcji zimnego, orzeżwiającego Carib-a pytaniem standardowym: where do you come from? Udzieliliśmy równie stabdardowej odpowiedzi: from Poland, na co ów jegomość z wielkim żalem powiedział, że od dawna marzy o uzupełnieniu swej ściennej kolekcji numizmatycznej okazem z dalekiej Polski, coż było robić, jedynym warunkiem jaki postawiliśmy zanim dokonaliśmy tego przestępstwa było aby Nasza waluta, królowała nad wszystkimi innymi... , na ścianie. W marinie uzupełniliśmy zbiorniki z wodą i spiżarkę po czym udaliśmy sie w kierunku imienniczki kapitana - St. Peter Island, gdzie stanąwszy na naszej ulubionej kotwicy, rozegraliśmy pierwsze wewnątrzzałogowe mistrzostwa gry w kości. O tym, że gra była bardzo zacięta, niech zaświadczy zaledwie jednopunktowa przewaga zwycięzcy, oczywiście zapowiedziano dalsze rozgrywki pucharowe.
Następnego dnia przyszedł czas na pożegnanie archipelagu Wysp Dziewiczych, mijając „Umrzyka Skrzynię” nikt nie odważył się zaśpiewać słynnej szanty, by nie budzić duchów marynarzy pozostawionych przez Czarnobrodego na tej wyspie. Przed nocnym przelotem na Sabę, zatrzymaliśmy sie jeszcze przy Salt Island, by w spokoju przygotować obiad i trochę się poszwędać po prawdziwie bezludnej wyspie. Nocna żegluga zaczęła się przy sprzyjającym nam kierunku wiatru, jednakże około 0000 wiatr zdechł i trzeba się było wspomóc dieselgrotem. Rankiem oczom naszym ukazał się najwyższy szczyt królestwa Holandii mierzący 877 m Mount Scenery.
Tego dnia obchodziłem swoje kolejne urodziny, niemniej zanim zaczęliśmy się cieszyć na ląd, przez chwilę przeżyliśmy chwile grozy, wywołane wydobywającym się z głośników na pokładzie czarnym dymem, reakcja była natychmiastowa: maszyna stop, gaśnice w ręce i otwieramy klapę komory prawego silnika... , po jej otwarciu, z wnętrza komory silnikowej buchnęły czarne kłęby dymu, ale na szczęście nie było widać płomieni, gdy tylko dym się przerzedził, dostrzegliśmy źródło jego powstania. Metalowa opaska obejmująca gumową nakładkę rury wydechowej zerwała się, w następstwie czego, spaliny z silnika przestały być odprowadzane na zewnątrz, tylko gromadziły się w komorze silnikowej. Huk jednocześnie spadających ośmiu kamieni z naszych serc musiał być na Sabie bardzo dobrze słyszalny!
Saba robi ogromne wrażenie, z daleka widoczny wulkan wychodzący z morza na wysokość prawie 900 metrów zapiera dech w piersiach, jego szczyt niemalże zawsze tonie w chmurach, mieliśmy dużo szczęścia, że mogliśmy go oglądać w absolutnie bezchmurnej pogodzie. Przy wyspie wystawione są boje - pomarańczowe z niebieskim paskiem, (boje w innych kolorach są prywatne) do których należy cumować, komunikacja z lądem odbywa sie za pomocą pontonu. W wyjątkowych wypadkach można poprosić o pozwolenie wejścia do portu ale wysokie nadbrzeże i mogąca się pojawić w porcie martwa fala skutecznie zniechęcają - my musieliśmy wziąć wodę, niestety była tak mocno chlorowana, że do końca rejsu zapach chloru był wszechobecny. Wyspa Saba stanowi część Parku Narodowego (Saba National Marine Park) opłaty za wizytę w wysokości 3 USD/osobę i 20 USD za jacht o tonażu 0-40t pobierane są w siedzibie Parku Narodowego, budynek znajdujący się obok generatorów prądotwórczych w obrębie portu. Tam też dostaniecie wszelkie informacje na temat możliwości snorklowania na pobliskich rafach jak i reguł dotyczących stawania na bojkach – nocować można tylko na bojach wystawionych przy porcie, pozostałe należy zwolnić przed zmrokiem.
Stolicą Saby jest miasteczko The Bottom, rzadziej używaną nazwą miasteczka jest Leverock. Z portu do miasteczka prowadzi wygodna betonowa droga, jednakże należy pokonać 220 metrową różnicę poziomów, co wymaga około 30 minutowego spaceru, oczywiście w porcie można zamówić taksówkę, ale do odważnych świat należy ;-)
Innymi słowy płeć piękna z naszej załogi po około 50 m spaceru załapała się autostop-em do miasta, a panowie dzielnie zapracowali na niejeden napój z chmielowego nektaru, zostawiając za sobą kolejne metry nad poziomem morza. Miasteczko już samo w sobie urzeka swym kolorytem, w czasie adwentowym dekoracje świąteczne podkreślają jeszcze jego bajkowy charakter – wyobraźcie sobie na środku soczyście zielonego trawnika obsadzonego dookoła palmami, świecącą figurę bałwana i renifera przyozdobioną lampkami choinkowymi… . Rafa przy północno-zachodniej części wyspy, przy bezwietrznej pogodzie stanowi niewątpliwą atrakcję dla załóg jachtów, inaczej tworzy się spora fala przybojowa, która skutecznie zapobiega snorklowaniu. Nam udało się jedno krótkie zejście do wody, później wzrosła fala i po zejściu z bojki obraliśmy kurs na St. Barth oddalone o 28 nm od Saby. Tym razem kierunek wiatru nie dopasował się do naszych zamierzeń i droga na St. Barth wydłużyła się do 50 nm. Około 0300 stanęliśmy na kotwicy przy wejściu do Gustavii, a rano odprawiliśmy się w kapitanacie portu Gustavia. Podobnie jak inne wyspy Karaibów tak i St. Barth zmieniało kilkakrotnie „właściciela” najpierw skolonizowali ją francuzi, później odsprzedali wyspę Szwedom, by pod koniec XIX w. ponownie ją odkupić, ciekawostką jest jednak pozostawiona dwujęzyczność nazw ulic.
St. Barth słynie również z jednego z najtrudniejszych lotnisk świata, warto się na nie przespacerować by pooglądać wyłaniające się tuż nad grzbietem siodła między dwoma górami samoloty, które zaraz potem nieomal pikują w dół by przyziemić i wyhamować na pasie lotniska przed brzegiem morza. Gustavia emanuje luksusem, choć opłaty wizowe przy check-in/check-out za osiem osób wyniosły raptem 20 EUR. Nareszcie można się było zaopatrzyć w „prawdziwe” pieczywo i masło - o gustach, również tych smakowych, się nie dyskutuje, ale pytanie, jak można to „coś” nazwać chlebem, przez cały rejs poza zaopatrzeniem na St. Maarten i St.Barth, nie schodziło nam z ust. Po rozegraniu kolejnej rundy gry w kości, czołówka pucharowa zaczęła się coraz mocniej krystalizować.
Ostatnim akcentem rejsu przed powrotem na St. Maarten, miały być rafy Prickley Pear Cays, po wczesnoporannym (0200) zejściu z kotwicy obraliśmy kurs na wyspę Anguilla, aby po check-in/check-out i wniesieniu stosownych opłat udać się na osławione rafy. Po pierwszej i jedynej próbie desantu, musieliśmy skapitulować, gdyż wiatr i fala skutecznie zabroniły nam wstępu, więc rezerwowym celem została Sand Island, która w swoim barze pod palmami zrefundowała nam porażkę w „walce” o rafę. Wieczór spędziliśmy przy muzyce live w Sand Bar w zatoczce przy Soundy Ground na Anguill-i i ostatniej w tym rejsie partyjce gry w kości, która pozwoliła na wyłonienie zwycięzcy w rozgrywkach pucharowych.
Po cudownej żegludze na St. Maarten, wniesieniu opłat i załatwieniu formalności celno-paszportowych musieliśmy poczekać na otwarcie mostów o godzinie 1500, dlatego część z załogi udała się do miasta lub na Maho Beach aby filmować i fotografować zapamiętale wszelkie obiekty latające zbliżające się od strony morza.
Kwadrans przed otwarciem mostu ustawiła się już niezła kolejka z jachtów, które jeden po drugim meldowały przez UKF-kę chęć wejścia do laguny. Żeby było ciekawiej tuż przed przeprawą niebiosa zaserwowały wszystkim zdrową ulewę i przyzwoite szkwały, ale nikogo to specjalnie nie ruszyło, prysznic w tych temperaturach zalicza się bez wątpienia do przyjemności.
Przypadkowo, moją lekturą podczas tego rejsu była biografia Steve-a Jobs-a, jak wielkie było więc moje zdumienie, gdy po minięciu pierwszego z mostów naszym oczom ukazał się w całej okazałości futurystycznych kształtów jacht motorowy - ostatni projekt Jobs-a, z którego nie zdążył już niestety się ucieszyć. Minąwszy nowy most wpłynęliśmy na najtrudnieszą część szlaku, ale dwie pary oczu na dziobie zadziałały należycie i po zatankowaniu ropy - w całym dwutygodniowym rejsie zużyliśmy około 60 litrów – wywołaliśmy rezydenta firmy czarterowej z której braliśmy jacht, by po chwili przywitać go na pokładzie, on też przejął prowadzenie jachtu do jego zacumowania.
Podsumowując: odwiedziliśmy 10 wysp, przepłynęliśmy 427 nm w 103 godziny z czego na silniku 34 godziny, a pod żaglami 69 godzin. Wiatr w przeważającej części rejsu osiągał siłę między 10 a 18 węzłów, dzięki czemu choroby morskiej w klasycznej postaci - leżące zwłoki – nie zaobserwowano. Główną walutą był dolar amerykański, dodatkowo na Anguill-i dolar wschodniokaraibski, a na St. Barth i St.Maarten można było płacić w euro - co ciekawe na St. Maarten cena podana w euro była taka sama w dolarach, więc warto było się posłużyć „zielonymi”.
Dokonując subiektywnego porównania północy z południem Karaibów, większe wrażenie wywarła na mnie egzotyka południa, północ jest wyraźnie zdominowana przez kulturę zachodu co oczywiście nie musi być rozumiane negatywnie – część stałych bywalców Karaibów na pewno będzie sobie wysoko cenić spokój i pełną anonimowość północy, innym będzie doskwierał brak ciągłego podpływania miejscowych łodzi do jachtu i oferowania najprzeróżniejszych towarów i usług. W porównaniu z południem, najbardziej doskwierał mi brak świeżych owoców, nawet sklepowe banany miały europejski smak , ale był to jedyny minusik tego rejsu – przyznacie że trochę na siłę znaleziony
autor tekstu: Tupti
autorzy zdjęć: Tupti, Magda, Kasia, Peter
Najbliższe rejsy
Karaiby (Wyspy Zawietrzne)
Termin: 09 - 23.11.2024 9700 zł/os Karaiby (Wyspy Zawietrzne)
Czytaj więcej »Belize
Termin: 07 - 21.12.2024 10000 zł/os Karaiby (Belize)
Czytaj więcej »Tajlandia
Termin: 18 - 28.01.2025 10800 zł/os Tajlandia
Czytaj więcej »